Fotografia Tomka Kaczora autorstwa Doroty Borodaj.
To było bardzo intymne zdjęcie i bardzo intymna sytuacja. Rozmowa z Tomaszem Kaczorem i Dorotą Borodaj.
Tomasz Kaczor, absolwent kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim, jest jednym z laureatów tegorocznej edycji nagrody fotograficznej World Press Photo. Jego zdjęcie „Przebudzenie” było nominowane (jako jedno z sześciu fotografii z całego świata) w kategorii „zdjęcie roku” oraz otrzymało pierwszą nagrodę w kategorii „portret”. Również pierwszą nagrodę otrzymało w polskim konkursie Grand Press Photo. Fotografia przedstawia nastoletnią Ormiankę Ewę, która cierpiała na syndrom rezygnacji. Znalazło się ono na okładce „Dużego Formatu” i ilustrowało reportaż „Dzieci śpią ze strachu” Doroty Borodaj, prywatnie żony fotografa. Autor zrobił je w ośrodku dla cudzoziemców w Dębaku.
Jak trafiła Pani na samą historię?
Dorota Borodaj: Zaczęło się od fotografii. Przeglądałam zdjęcia, które zostały wyróżnione w konkursie World Press Photo 2018. Pierwsze miejsce w kategorii „portret” zajęła fotografia Magnusa Wennmana. Przedstawiała dwie dziewczynki, leżące na ustawionych przy sobie łóżkach, wyglądały jakby spały, ale z ich nosów wystawały plastikowe rurki. Przeczytałam opis pod zdjęciem – wykonano je w Szwecji, dziewczynki były romskimi uchodźczyniami z Kosowa, cierpiącymi na tzw. „syndrom rezygnacji”. Tak w Szwecji nazwano chorobę, która dotyka tam setki dzieci rocznie. Pierwsze przypadki odnotowano we wczesnych latach 2000-nych. Dziś liczy się je w tysiącach. To, mówiąc najprościej, rodzaj ekstremalnego wycofania się z życia, reakcja na stres, napięcie, lęk przed deportacją do kraju pochodzenia, brak poczucia bezpieczeństwa, często – skutek traumatycznych doświadczeń. Zapadają na nią dzieci, które już rozumieją sporo z otaczającego ich świata. Na wieść o zagrożeniu deportacją ze Szwecji – kraju, w którym zaczęły odbudowywać zburzone poczucie bezpieczeństwa – niektóre dzieci reagowały najpierw ogromną nerowowścią, a potem – stopniowym odłączaniem kolejnych funkcji. Przestawały mówić, wstawać z łóżka, jeść, w końcu wpadały w stan podobny do śpiączki, rodzaj katatonii. Takie dziecko musi być karmione specjalnym jedzeniem, przez rurkę biegnącą z nosa do żołądka.
Oczywiście choroba nie występuje tylko w Szwecji, ale tam, z powodu skali występowania i licznych badań, które wokół niej przeprowadzono, zyskała swoją medyczną nazwę. Zaczęłam czytać o tym zjawisku – głównie to, co znalazłam w języku angielskim, artykuły dla anglojęzycznej prasy lub tłumaczenia szwedzkich raportów i artykułów medycznych. Bardzo chciałam napisać o tym reportaż, bo w Polsce nic nie wiedzieliśmy wtedy o tej chorobie, nie przyszłoby nam do głowy, że gdzieś niedaleko, w kraju mlekiem i miodem płynącym dzieci „zasypiają” ze stresu i miesiącami, czasem latami nie wstają z łóżek.
W trakcie mojej pracy dowiedziałam się, że do Polski przysłano niedawno pochodzącą z Armenii rodzinę, która starała się w Szwecji o uzyskanie ochrony międzynarodowej. Z powodu unijnych przepisów (wjechali do UE przez Polskę) zostali odesłani tutaj. Ich starsza córka zapadła na syndrom rezygnacji jeszcze w Szwecji, ale szwedzkich urzędników nie powstrzymało to przed ich odesłaniem. Tak poznałam rodziców Ewy, jej brata i ją samą. Kiedy pojechałam do nich po raz pierwszy, jeszcze „spała”. Przed moją trzecią czy czwartą wizytą dowiedziałam się, że zaczyna się wybudzać. Gdy artykuł szedł do druku i powstawało zdjęcie Tomka, Ewa była już z nami.
fot. Doroty Borodaj autorstwa Tomka Kaczora
Czyli jak zobaczyła Pani to zdjęcie dwa lata temu, to ono samo nie zrobiło na Pani tak ogromnego znaczenia, jak historia, którą opowiada?
Samo zdjęcie – nie. Wydaje mi się, że te dwa zdjęcia, które dzieli parę lat, mogą mocno działać razem. Zdjęcie Weinmanna, które pokazuje po prostu dwie „śpiące” dziewczynki i zdjęcie Tomka, które wydaje się, że powstało tuż po tym, jak jego bohaterka się przebudziła. W istocie ten proces trwa kilka tygodni, czasem miesięcy. W każdym razie dwa zupełnie różne zdjęcia, ale na ten sam temat, w krótkim odstępie czasu zdobyły tę samą nagrodę w konkursie.
Wiedział Pan od początku pracy nad tekstem, że powstaną też fotografie?
Tomek Kaczor: Pytanie o zdjęcia przyszło od redakcji a rodzina i sama Ewa zgodzili się. Sam nie miałbym śmiałości poprosić ich o zgodę na to. Było niewiele czasu, artykuł lada moment miał iść do druku, obawiałem się, czy to nie wpłynie negatywnie na Ewę. Zależało mi, żeby czuła się bezpiecznie, komfortowo. Dość często portretuję bohaterów artykułów czy reportaży, ale ten przypadek był wyjątkowy. Chciałem, żeby zdjęcie opowiadało trochę równoległą historię, żeby działało nie tylko wówczas, gdy zna się historię jego bohaterki. Z drugiej strony – nigdy nie potraktowałbym Ewy ani żadnej portretowanej przeze mnie osoby przedmiotowo, żeby osiągnąć zamierzony cel. Nie przekroczył bym granic czyjegoś komfortu, intymności. Z Ewą i jej bliskimi spotkaliśmy się po raz pierwszy w dniu robienia zdjęcia, ale oni znali mnie z opowieści Doroty, a ja na bieżąco słuchałem od niej opowieści, w trakcie pisania przez nią reportażu. Może dlatego udało nam się szybko złapać poczucie bliskości. Widać to dobrze na innych zdjęciach, które powstały w trakcie tej sesji.
Przewidział Pan losy tego zdjęcia?
Nie. Wysłałem je na konkurs World Press Photo, a jakiś czas później – na polski konkurs Grand Press Photo po raz pierwszy, nigdy wcześniej nie zgłaszałem tam moich fotografii. Czułem, że to zdjęcie ma jakieś szanse na wyróżnienie, ale jego sukces mnie trochę oszołomił. Poza tym dla mnie to nie jest po prostu „dobre zdjęcie”, bo takich powstaje tysiące, decyzja o wyróżnieniu jest zawsze subiektywną decyzją jurorów. Dla mnie ta fotografia nierozerwalnie wiąże się z jej bohaterką, z jej historią. Czujemy się za nią w pewien sposób odpowiedzialni.
Na czym ta odpowiedzialność polega?
TK: Na tym, między innymi, że zarówno Ewa jak i jej rodzina próbują żyć przyszłością, mają nadzieję, że będą mogli zostać w Polsce, nie chcą wracać pamięcią do traumatycznych doświadczeń,a zdjęcie – i szum wokół niego – im o tym przypomina. Kiedy opowiadam, jak powstało i kim jest bohaterka, staram się robić to tak, by maksymalnie – na ile teraz to możliwe – uchronić jej prywatność. Dlatego mówię o chorobie, o której opowiada zdjęcie i o szerszym kontekście, w którym chciałbym, żeby było oglądane – a ma przypominać, że 50% migrantów przymusowych na świecie to dzieci i że groźba deportacji to dla nich często ogromna trauma i niewyobrażalne dla nas obciążenie psychiczne. Staram się za to chronić prywatność rodziny, zresztą – ich sprawa nadal jest otwarta, otrzymali odmowę udzielenia im ochrony w Polsce, obecnie trwa procedura odwoławcza.
DB: Te wyróżnienia to z jednej strony bardzo fajny i ważny moment w zawodowym życiu Tomka, ale ja osobiście po kilku dniach, bardzo zresztą miłych, wiadomości od znajomych i nieznajomych, czułam się kiepsko. Bo to nie jest tylko „świetna fota”, „ważny tekst”. To konkretna historia, konkretna dziewczynka, która niespodziewanie stała się bohaterką pierwszych stron. I pytanie – jak ona się z tym czuje? Czujemy się za nią odpowiedzialni.
Czy nie obawiacie się wchodzenia w tak głęboką, bliską relację z bohaterami zdjęć czy tekstów?
DB: Nie, jeśli ta relacja od początku jest na jasnych zasadach. Jako reporterka muszę być uczciwa w stosunku do moich bohaterów – nie obiecywać, że moim tekstem jestem w stanie im pomóc. Nasza relacja z rodziną Ewy nawiązywała się stopniowo i rozwijała już po opublikowaniu tekstu. Na etapie pracy nad nim ważne dla mnie było, żeby rzetelnie opowiedzieć tę historię. Tekst poszedł, a my nadal byliśmy w kontakcie i tak zostało.
TK: Na pewno to, że poczuliśmy do siebie sympatię i zaufanie, pomogło zrobić ten portret. Znałem dobrze ich historię od Doroty, mogłem wyobrazić sobie zarys tego zdjęcia wcześniej, nie musiałem improwizować, ale też nie chciałem niczego narzucać bohaterom zdjęcia. Wiedziałem – i widziałem w trakcie naszego spotkana – że są ze sobą bardzo zżyci, że jest między nimi bardzo dużo czułości, że dają sobie ogromne poczucie bezpieczeństwa. Poprosiłem rodziców Ewy, żeby stanęli przy jej wózku i objęli ją. Ten gest pokazuje wszystko, co ważne w ich historii: chorobę, moment wyjścia z niej i to, co w tym wyjściu pomaga: wsparcie i poczucie bliskości.
Jak teraz czuje się Ewa?
DB: Wyzdrowiała, błyskawicznie nauczyła się polskiego. Ciężko pracuje żeby nadgonić szkolny program, rozwija pasje. I czeka, razem z całą rodziną, na decyzję Urzędu do Spraw Cudzoziemców. Bardzo chcą zostać w Polsce.
Rozmowę przeprowadziła Joanna Wielowieyska z Centrum Współpracy i Dialogu Uniwersytetu Warszawskiego.