Od czasu mojego zatrudnienia w Uniwersytecie Warszawskim minęło już 25 lat; pracuję ciągle na tym samym wydziale. Można powiedzieć, co za monotonia… Ale ja przez te ćwierć wieku zajmowałam się tak różnymi sprawami, że nie zdążyłam się jeszcze znudzić.
Rok 1990 to rok mojego zatrudnienia w Uniwersytecie Warszawskim. To dziwny rok, wszystko się zmieniło. Jako absolwentka liceum ekonomicznego, miałam mieć gwarantowaną pracę w banku. To nic, że wiejskim, spółdzielczym, ale jednak zapewniona praca. Wolna Polska, wszystko się zmienia, nie ma już żadnej umowy z bankiem, jestem bezrobotna, jak miliony absolwentów. Spora ich część wyjeżdża na zachód, bo już można. Ale spora też część to bezrobotni, ja też.
Są jeszcze wakacje, ale już widać przerażenie. Co będzie dalej? Dziecko prowincji, które nigdy samodzielnie nie było w Warszawie, jedzie do ciotki w celu zakupienia okularów korekcyjnych. I tak zaczyna się ta przygoda, która trwa do dziś. Okulary są, ale jest coś więcej. Nagła propozycja pracy, początkowo przerażająca. Miałam zostać gońcem na Wydziale Pedagogicznym. Ale jak to? Przecież ja nie znam Warszawy, nigdy sama nie poruszałam się w obrębie kilku dzielnic. Przerażenie miesza się z ekscytacją. Wygrywają geny babci, biorę to i zostaję gońcem. Pierwszy dzień w wielkim świecie. Uczelnia, dziekan, profesorowie; zupełny odlot. I ta harda, ale jednak myszka, zostaje przyjęta. Zadanie główne: codzienne dostarczanie poczty wewnątrzuczelnianej z wydziału do centrali UW, a poza tym obsługa pierwszej kserokopiarki.
Wydział znajdował się na obrzeżach tego wielkiego miasta, a centrala w centrum Warszawy. Ścisk żołądka i jadę z mapą Warszawy. Pierwszy rok jakoś mija bezboleśnie, bo mieszkam u ciotki na warszawskim Ursynowie. Ale coś nam się nie układa i postanawiam dojeżdżać z prowincji. Należy dodać, że z dalekiej prowincji – około 40 kilometrów do Warszawy; PKS, PKP, MZK. A i tak docierałam do pracy jako pierwsza. To był ciężki czas, kiedy spojrzy się na to z dzisiejszej perspektywy. Dwie godziny w jedną i dwie godziny w drugą stronę. Najgorszy był powrót zimą, bo ja się bałam nocy. Droga od przystanku PKS do domu to dwa kilometry w kompletnej ciemności. Czasami była eskorta w postaci brata. Ale co zrobić jeśli praca się przedłuża i trzeba jechać innym kursem PKS-u? Wtedy czekał mnie samodzielny powrót z dreszczem na plecach. Dlatego kiedy patrzę na dzisiejszych bezrobotnych, którym generalnie nic się nie opłaci: za mało płacą, za dużo wymagają, koszty dojazdu, etc. to nie mogę ich zrozumieć. Lepiej pobrać zasiłek, zwalić wszystko na rząd i przerzucać kolejny program w TV. Przecież mnie wtedy z dzisiejszej perspektywy też nie opłacało się dojeżdżanie do mało płatnej pracy (zakup szminki był poważnym dylematem). A właśnie, że się opłacało. Zawsze byłam wszystkiego ciekawa, podglądałam pracę pionu administracyjnego, czasem pomagałam. Po niespełna dwóch latach dostałam angaż i zostałam starszym referentem. To był awans w niemalże amerykańskim stylu – z gońca na starszego referenta. Zawrót głowy, ale też wielkie przejęcie. To właśnie wtedy (mniej więcej 1992 r.) Wydział zakupił pierwszy komputer. Oczywiście ja pierwsza ciekawa tego urządzenia. Na początku używaliśmy go jako maszyny do pisania o większych możliwościach. Jeśli się pomylisz, to nie musisz używać papierka przebitkowego, żeby usunąć błąd. Tu możesz mylić się ile chcesz, klawisz „delete” i załatwione. Pamiętam, że jednym z powodów mojego spóźnienia się na PKS (a jak wiadomo, boję się późnych powrotów, bo ciemno) był właśnie ten komputer. Ponieważ polubiłam go bardzo, co zostało zauważone, zostałam poproszona o przepisanie jakiegoś tekstu dla Pani dziekan – wtedy była to prof. Anna Przecławska. Ale praca nie zając, nie ucieknie; są też imieniny koleżanki, trzeba poświętować. Tekst okazał się być pilnym do oddania. Dylemat – pisać czy jednak ciasteczko. Trzeba było to pogodzić, ale PKS odjechał i znowu ciemność.
Mniej więcej w tym samym czasie kiedy z gońca stałam się referentką padła propozycja, że może warto skończyć studia. Nigdy o tym nie myślałam. Z mojej klasy, jak się później okazało, tylko jedna osoba kandydowała i się dostała. A ja, nowe wyzwania w pracy, męczące dojazdy, jak to wszystko pogodzić. Nie wiem, co mną kierowało, może znowu geny babci, ale złożyłam dokumenty, przygotowałam się do egzaminów i zostałam przyjęta na ten sam wydział, na którym pracowałam. Aplikując, nie miałam planu, aby zostać nauczycielem czy wychowawcą. Raczej chodziło o to, żeby dowiedzieć się więcej o człowieku, świecie, po prostu poznać mądrych ludzi. Przez pierwszy rok dojeżdżałam już nie tylko do pracy, ale w co drugi weekend na studia. Najgorzej było zimą, krótki dzień, mrozy i jeszcze sesja.
Ale również tym razem czuwała nade mną opatrzność. Na Wydziale pojawiła się pewna pani adiunkt, która wróciła z amerykańskiego stypendium. Być może fakt, że sama pochodziła z prowincji spowodował, że owa pani adiunkt (dzisiaj Pani dr hab. Waleria Stelmaszuk) namówiła Panią Dziekan, aby ta poparła mój wniosek o miejsce w tzw. Domu Pracownika Naukowego. To były lokale przeznaczone dla młodej kadry naukowców, ale zdarzały się wyjątki. Pani dziekan zgodziła się napisać pozytywną opinię i poprzeć wniosek. I tak otrzymałam miejsce w dwuosobowym pokoju. Otrzymałam z domu wyprawkę prawie jak dla panny młodej: kołdra, poduszka, pościel, ręczniki. Ale kim będzie ta druga osoba? Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa należało przypuszczać, że będzie to doktorantka. Ale, że fizyki i do tego ćwicząca sztuki walki wschodniej, rano biegająca bez biustonosza? No, to nawet jak dla mnie, za dużo. Pomęczyłyśmy się razem chyba z pół roku i po napisaniu kolejnego podania otrzymałam wymarzone samodzielne mieszkanie. To był wtedy luksus, a że nie było prawdziwej kuchni ani balkonu, to nie szkodzi. Była za to wielka, samodzielna łazienka. Mieszkałam tam dziesięć lat.
Od czasu mojego zatrudnienia w Uniwersytecie Warszawskim minęło już 25 lat; pracuję ciągle na tym samym Wydziale, ale już od wielu lat w Śródmieściu Warszawy (Mokotowska 16/20). Można powiedzieć, co za monotonia. Ale ja przez te ćwierć wieku zajmowałam się tak różnymi sprawami, że nie zdążyłam się jeszcze znudzić. Sprawy bytowe studentów, pierwsza rekrutacja internetowa (zupełnie inaczej wyglądała niż obecnie), wdrażanie pierwszej bazy danych studentów (STUDENT), a później słynnego USOS-a, programy studiów, rozkłady zajęć, sekretarzowanie studiom podyplomowym i wiele innych obszarów. Poznałam i ciągle poznaję tu wiele ciekawych osób. Może to specyfika tego Wydziału, ale z wieloma z nich mam bardzo przyjazne relacje. Obecnie jestem kierownikiem sekcji dydaktycznej i ciągle jestem ciekawa tej swojej przygody z UW.