Rozmowa z liczącą blisko 104 lata, Haliną Ładzińską – Hellmann, absolwentką chemii Uniwersytetu Warszawskiego z 1938 roku
20 stycznia skończy Pani 104 lata. Piękny wiek! Łatwo policzyć, że urodziła się Pani w 1914 roku – na cztery lata przed uzyskaniem niepodległości przez Polskę.
Urodziłam się w Winnicy na Podolu, mieście, które należało wtedy do Rosji, a dziś znajduje się w granicach Ukrainy.
Jak tam trafili Pani rodzice?
Pochodzili z rodzin polskich od pokoleń osiadłych na Podolu. Mój ojciec – Gustaw Ładziński, absolwent Korpusu Kadetów w Petersburgu, brał udział w wojnie japońsko – rosyjskiej w 1905 roku. Na własną prośbę został zwolniony z wojska. Do wybuchu I wojny światowej pracował w banku Ziemskim w Winnicy.
I tam właśnie poznał się z Pani mamą.
Tak, a pobrali się w roku 1913. Ojciec wykorzystując swoje doświadczenia wyniesione z armii rosyjskiej, był organizatorem Związku Wojskowych Polaków, stanowiący w tym rejonie zalążek przyszłej POW. W latach 1914 – 1917 ponownie w armii rosyjskiej, a następnie w I i III Korpusie Legionów.
A w wolnej już Polsce?
Po odzyskaniu niepodległości w Wojsku Polskim w stopniu pułkownika. Dowódca pułku w Bitwie Warszawskiej. Za wykazane męstwo i wzorową organizację pułku na odcinku Radzymin – Wołomin został odznaczony Orderem Virtuti Militari.
Potem przenieśliście się do Torunia.
Wynikało to z faktu, że ojciec 31 marca 1920 r. został powołany na stanowisko Komendanta Szkoły Strzeleckiej Artylerii w Toruniu. Tam w 1932 roku zdałam maturę i zaraz po niej zostałam przyjęta na Wydział Matematyczno – Przyrodniczy Uniwersytetu Warszawskiego, na kierunek matematyka. Wybrałam ją, gdyż w szkole byłam uważana za bardzo dobrą matematyczkę. Dostałam się bez egzaminów, bo miałam bardzo dobre świadectwo. A w Polsce matematyka w tym czasie była na bardzo wysokim poziomie. Jednak już na pierwszych wykładach uzmysłowiłam sobie, że…niewiele z nich rozumiem. Wtedy doszłam do wniosku, że matematyka to dla mnie za wysokie progi.
Powiedział mi ktoś niedawno, że do matematyki trzeba mieć talent i albo się ją pojmuje w lot albo w ogóle. Czy Pani się zgodzi z taką opinią?
Zgadzam się i na ten temat często spieram się z Hanią, moją córką, jak chemik z chemikiem, bo ona jest też po chemii.
Zrezygnowała Pani z matematyki na rzecz chemii. Jak się ją studiowało?
Znakomicie, o czym świadczą nie tylko bardzo dobre oceny na moim dyplomie. Pracę magisterską, ocenioną również na bardzo dobry, napisałam na temat zmiany temperatury wrzenia stężonych roztworów, wywołanych dodatkiem trzeciego składnika. Powód był prosty: woda jako ciecz fascynowała mnie od zawsze, co zresztą pozostało do dziś. A studiowało się świetnie również dlatego, gdyż miałam znakomitych wykładowców. Jednym z nich był Mieczysław Centerszfeld, promotor mojej pracy dyplomowej. On specjalizował się w chemii fizycznej i zajmował się głównie kinetyką reakcji chemicznych. Mieszkał na uczelni, tuż przy pracowni chemicznej i często się spotykaliśmy.
Zapewne zna Pani powiedzenie, które powtarzała do znudzenia moja chemiczka w liceum: „chemiku młody, lej kwas do wody”?
Sądzę, że każdy rozsądny nauczyciel chemii, dbający o bezpieczeństwo swoich uczniów, wbijał im do głowy tą sentencję; przy wlewaniu wody do innych cieczy można się nabawić biedy, choć te efekty są różnie określane. Ja znam wersję: „jeśli nie chcesz nosić brody, to pamiętaj – kwas do wody.”
W gronie Pani wykładowców były również inne sławy.
Tam była cała plejada znakomitych chemików. Wśród nich – Kazimierz Jabłczyński, współzałożyciel Wolnej Wszechnicy Polskiej, specjalizujący się w elektrochemii, Wiktor Lampe, jeden z pierwszych chemików, syntetyzujących barwniki do kolorowej fotografii. Znakomite wykłady miał Stefan Mazurkiewicz, czołowy przedstawiciel warszawskiej szkoły matematycznej. On był znany jako edukator, kształcący najlepszych polskich kryptologów w Biurze Szyfrów Wojska Polskiego. Wszystkie sale wykładowe i laboratoria znajdowały się na terenie Uniwersytetu, pięknie położonego przy Krakowskim Przedmieściu. Tylko zajęcia z fizyki – z miłym ale przemądrzałym profesorem Stefanem Pieńkowskim, twórcą znanej w świecie polskiej szkoły fizyki doświadczalnej, mieliśmy na ulicy Hożej.
Jak długo Pani studiowała?
Zaczęłam studia w 1932 roku. Jak wspominałam, po roku studiów na matematyce przeniosłam się na chemię, którą studiowałam pięć lat. Studia ukończyłam w 1938 rok.
Jak w ogóle się studiowało w Polsce lat 30 poprzedniego wieku?
Bardzo przyjemnie. Oprócz nauki udzielałam się również w różnych organizacjach, m.in. w Kole Studentów Chemii, Akademickim Stowarzyszeniu Charytatywnym „Pomoc Bliźniemu”, którego założycielem był ksiądz Edward Szwejnic. Działałam również w Bratniej Pomocy. Popularny „Bratniak” istniał wtedy na wielu uczelniach i wszędzie prowadził działalność socjalną: zajmował się stołówkami, opieką lekarską, udzielaniem pożyczek. Ja akurat czesnego nie musiałam płacić, gdyż, jak już wspomniałam, byłam córką pułkownika, do tego kawalera orderu Virtuti Militari. Na chemii studiowało wtedy około 40 osób.
Czy ówcześni studenci interesowali się polityką?
Wielu z nich wstępowało do YMCA – Polska, krajowej organizacji znanej pod nazwą Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej. YMCA krzewiła wartości chrześcijańskie. Głosiła również hasło harmonijnego rozwoju fizycznego, umysłowego i duchowego. A samo politykowanie na uczelni nie było specjalnie modne. Natomiast nie brakowało różnych wygłupów, które zdarzały się na przykład przy okazji wizyt ważnych osób. W lutym 1939 roku do Warszawy przyjechał hrabia Galeazzo Ciano, zięć Mussoliniego. On wtedy odsłaniał pomnik Francesco Nullo – Włocha, który zginął za Polskę. Ciano był bardzo przystojnym mężczyzną i poszłyśmy wtedy z koleżankami na jego powitanie. A ubrałyśmy się w sukienki, których kolory komponowały się we włoski sztandar. Przyznam, że nie był to najrozsądniejszy pomysł….
Po pamiętnych wydarzeniach marcowych w 1968 roku nastała na UW moda na uczelniane czapki – białe, z czerwonymi otokami. Ja również takową nosiłem. Czy one były faktycznie powszechnie noszone w czasie Pani studiów?
Takie czapki rogatywki z brązowym daszkiem nosili za moich czasów wszyscy studenci UW. Ale kobiety nie.
A jakie książki w tamtych studenckich czasach się czytało?
Osobiście bardzo lubiłam czytać nowele Iwaszkiewicza, powieści Marii Dąbrowskiej. Dziś ci pisarze już nie są w modzie.
A do teatrów czy kin ówcześni studenci często zaglądali?
Było wtedy paru amantów w polskim kinie m.in.: Eugeniusz Bodo, Aleksander Żabczyński. Oni mieli swoich fanów, ale mnie oni specjalnie nie interesowali. Natomiast bardzo lubiłam Elżbietę Barszczewską, która w teatrze grała swoje role wyśmienicie. Nie mówię o znanych do dziś jej rolach w filmach, m. in: „Pan Twardowski”, „Trędowata”, „Znachor” czy „Profesor Wilczur”.
Czy w tamtych czasach studenci odbywali praktyki branżowe?
Oczywiście! One odbywały się po każdym roku, głównie w prywatnych fabrykach. Tam traktowano nas bardzo poważnie. Przyjazd studenta był dla nich bardzo atrakcyjny. Ja miałam praktyki m.in. u ziemian – właścicieli lasów. Tam analizowałam cechy drewna, które ci ziemianie w swoich lasach pozyskiwali.
A jaka była Pani pierwsza praca?
Zaraz po studiach, jako magister filozofii w zakresie chemii (taki wtedy mi tytuł nadano) znalazłam zatrudnienie w mieszczących się na stołecznym Żoliborzu Państwowych Zakładach Teletechnicznych. Otrzymywałam wtedy 300 złotych miesięcznie i to było bardzo dobre wynagrodzenie. Natomiast mój narzeczony, przyszły mąż – Włodzimierz Hellmann, tuż przed wojną skończył, Wydział Elektryczny Politechniki Warszawskiej i dostał bardzo dobrą posadę przy elektryfikacji węzła warszawskiego.
Wkrótce po tym wybuchła II wojna, Warszawa znalazła się pod bombami…
Latem 1939 roku jeszcze nie byliśmy małżeństwem. Tamte wakacje roku spędzałam sama, bez mojego narzeczonego, przyszłego męża, bo już w sierpniu został powołany do wojska. Wtedy ojciec Włodka, przedwojenny pułkownik, zawiózł mnie samochodem do Modlina, żebym w przededniu wojny się z nim pożegnała.
I jak wyglądało to pożegnanie?
Tu jest fotografia. Mój mąż na moście w Modlinie, żegnamy się. To było przed samym wybuchem wojny. Włodzimierz Hellmann był moim narzeczonym od maja 1939 roku, a mężem od 8 października 1939 roku,
A więc ślub wzięliście już w czasie wojny, co nie było to takie proste. Pani w Warszawie, narzeczony w Modlinie, Warszawa w piekle wojny…
Jak zaczęła się wojna, Modlin padł szybko, bodaj po 10 dniach. Żołnierzy, którzy tam byli wywożono do obozów jenieckich. Mój narzeczony też trafił do takiego obozu. Traf chciał, że trzeba było stamtąd odprowadzić auto do Warszawy. Ponieważ był jedyną osobą, która miała prawo jazdy, zgłosił się jako kierowca i… wykonał swoje zadanie. Ale już do obozu nie wrócił. Został w Warszawie i zgłosił się do mnie.
I wtedy właśnie wzięliście ślub?
Tak. Poszłam z Włodkiem do kościoła p.w. Stanisława Kostki na Żoliborzu i ksiądz dał nam ślub. Bez żadnych zapowiedzi – szybko, na poczekaniu. Byłam wtedy w zwykłej sukience, w ogóle nieubrana. I nie było żadnego wesela. Po wyjściu z kościoła mąż wsiadł na rower, posadził mnie na ramie i pojechaliśmy do Anina do mojej teściowej, która przyjęła mnie bardzo życzliwie.
W czasie wojny Pani męża zatrudnił u siebie w Jabłonnej hr. Maurycy Potocki.
Potocki posiadał elektrownię, którą obsługiwała całą Jabłonnę. Mój mąż został jej kierownikiem. Maurycy Potocki bardzo wielu ludzi w ten sposób chronił. W tej elektrowni mąż miał wielu pracowników, młodych ludzi, którzy nie byli potrzebni, ale Potocki tam ich zatrudniał. My mieszkaliśmy w skromnym domku i z pałacem zasadniczo nie mieliśmy nic wspólnego. A ludzie ukrywani przez Potockiego nie utrzymywali między sobą bliskich stosunków.
Podczas Powstania Warszawskiego mieszkała Pani już w innym miejscu…
Ja wylądowałam na Żoliborzu, gdzie wraz z rodzicami mieszkałam przed wojną. W czasie powstania byłam bez męża z dwójką dzieci i bratem, którego uważałam za trzecie dziecko i bardzo nieporadną mamą. Ale warunki bytowe były bardzo przyzwoite, miałam mieszkanie w kamienicy z wodą, ze światłem. W tej olbrzymiej kamienicy, liczącej z dwieście pięćdziesiąt mieszkań. mieszkało około tysiąca osób. Mój mąż jako członek Armii Krajowej walczył w Powstaniu Warszawskim w służbie liniowej w Śródmieściu, w rejonie ulic Wspólnej i Emilii Plater, gdzie 21 sierpnia 1944 został poważnie ranny. Po krótkiej rekonwalescencji nadal brał udział w powstaniu. Jako oficer w komendzie Placu zabezpieczał łączność telefoniczną na potrzeby powstańców.
Jacy ludzie w tej kamienicy mieszkali?
Przed wojną mieszkał tam m. in. Janusz Korczak – wybitna postać i nadzwyczajny człowiek, który poświęcił życie żydowskim dzieciom. Poznałam go osobiście. On wychowywał dziewczynkę, którą uważał za swoją córkę. W tym domu poznałam również Igora Newerlego, który ożenił się potem z wychowanką Korczaka; z pochodzenia był Rosjaninem, w duszy – Polakiem.
Po wojnie trafiliście Państwo najpierw do Bydgoszczy, żeby w końcu osiąść w Gdańsku, gdzie Pani mieszka do dziś.
Po wojnie pracowałam jako nauczycielka chemii w szkole średniej aż do emerytury, na którą przeszłam w 1976 roku. Mój mąż jako członek AK (służba ochrony obiektów energetycznych) od 1941 roku brał udział w przygotowaniach do przejmowania zakładów elektroenergetycznych po zakończeniu działań wojennych. Już w roku 1945 został skierowany do Bydgoszczy, gdzie kierował odbudową, organizacją oraz rozbudową elektrowni i sieci w północnej Polsce. A potem w Zjednoczeniu Energetycznym Okręgu Północnego, do roku 1953 pełnił funkcję dyrektora ds. inwestycyjnych. W wyniku szykan politycznych ze strony UB został pozbawiony stanowiska i od roku 1954 rozpoczął pracę na Politechnice, gdzie był profesorem w Katedrze Elektroenergetyki. Zmarł w 1987 roku.
W Gdańsku wychowaliście trójkę dzieci. Andrzeja, a także dwie córki: Marysię i Hanię. Które z tej trójki sprawiało w wychowaniu najwięcej kłopotów?
Żadne! Wszystkie były spokojne, grzeczne, bo były uczone grzeczności od urodzenia. Wszystkie uczyły się bardzo dobrze i poszły na studia, jakie sobie same obrały. No…może Marysia była trochę buńczuczna, miała „charakterek”. A w ogóle w domu panowała dyscyplina.
Kto wtedy w domu szefował: mąż czy Pani?
Chyba ja. Ja nie chciałam rządzić, ale przecież ktoś musiał rządzić. Nie tylko w kuchni, która ponoć jest domeną kobiet.
Czy jest coś szczególnego w Pani diecie, co wpłynęło na to, że jest wciąż w dobrej formie, mimo, przekroczenia 100 lat? Profesor Pieniążek, specjalista od sadownictwa powtarzał, że człowiek powinien jadać dziennie dwa jabłka: jedno dla zdrowia i jedno dla urody…
Ja dziennie jem jedno jabłko, ale duże. Więc takie, które wystarcza dla zdrowia i dla urody.
A lubiła Pani czasem wypić kieliszek na przykład dobrego koniaku?
Od koniaku wolałam dobrą dobry likier albo nalewkę. Ale generalnie w alkoholu widzę więcej złych stron niż dobrych.
A jak się Pani czuła w kuchni?
Zawsze ją lubiłam i robiłam w niej zwykle proste posiłki. Z bardziej wyszukanych – najchętniej wołowinę. Za moich czasów drobiu się nie jadło. On był w kuchni wiejskiej. W sklepach go nie było. Kurę można było kupić od chłopów na targu.
Pani recepta na długowieczność? Czy nie jest związana z synem – lekarzem, profesorem na Uniwersytecie Medycznym w Gdańsku, znakomitym hematologiem, specjalizującym się w chorobach krwi?
Ja u Andrzeja nigdy żadnych porad nie szukałam. Pracowałam całe życie i nie chorowałam. A zawsze byłam przeciwna medycynie, która poddaje się presji farmakologii a właściwie przemysłu farmaceutycznego. Sądzę, że ludzie zażywają dziś za dużo leków. I to czasami im pomaga, a czasami skraca życie. Wydaje mi się, że sedno długowieczności tkwi w dobrych genach i ja chyba takowe posiadam…
Bardzo dziękuję za niezwykłe spotkanie i rozmowę.
Rozmawiał: Eugeniusz Pudlis