Klub Absolwentów UWłączymy, inspirujemy i angażujemy

Maria Makaruk Ten model przyjaźni, w której, bez szwanku dla autorytetu wykładowcy, zaciera się bariera wieku i życiowych doświadczeń, stawiałam sobie potem za wzór dla wielu przyjaźni ze studentami, które zawierałam już podczas pracy na Uczelni.

Maria Makaruk od 2010 roku jest adiunktem w Zakładzie Literatury Romantyzmu Instytutu Literatury Polskiej UW. Studiowała filologię polską w latach 1999–2004 i teatrologię w Akademii Teatralnej w latach 2007–2012. Tytuł doktora nauk humanistycznych uzyskała w 2009 roku.

Była opiekunem naukowym koła naukowego „Niewinni dziennikarze”, portalu „Niewinni czarodzieje” i Teatru Polonistyki im. Eligiusza Szymanisa, obecnie sprawuje opiekę naukową nad Kołem Naukowym Krytyki Teatralnej na Wydziale Polonistyki i jest prezesem Warszawskiego Oddziału Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza.

Prowadzi zajęcia z historii literatury romantyzmu, zajmuje się także historią teatru i współczesnymi inscenizacjami dramatów romantycznych.

Jest wegetarianką, kocha zwierzęta, a w szczególności koty.

*

W tym roku mija siedemnaście lat od dnia, w którym rozpoczęła się moja przygoda z Uniwersytetem Warszawskim. Studia na Wydziale Polonistyki rozpoczęłam w 1999 roku, tuż po maturze w I Liceum Ogólnokształcącym w Siemianowicach Śląskich i po zdaniu pisemnego egzaminu wstępnego, który składał się wówczas z czterech części i nie należał do najłatwiejszych.

Miłością do literatury zaraził mnie mój dziadek, Leonard Banach, który zamiast dziecięcych wierszyków, uczył mnie na pamięć ballad Mickiewicza i Puszkina, a zanim jeszcze nauczyłam się czytać, opowiedział mi treść wszystkich znanych sobie książek. Wybór polonistyki jako kierunku studiów był więc dla mnie zupełnie naturalny. Wydaje mi się jednak z dzisiejszej perspektywy, że moje wyobrażenie o studiach polonistycznych nie odbiegało w wielu szczegółach od tego, o którym złośliwie mówi bohater Dnia świra Marka Koterskiego, Adaś Miauczyński. Zakochana w Herbercie, Różewiczu i Szymborskiej, spodziewałam się naiwnie, że przyjęto mnie do szkoły poetów, albo przynajmniej w miejsce, gdzie toczy się pełne zachwytów rozmowy o poezji. Pierwszy rok studiów był dla mnie wobec tego jak kubeł zimnej wody. Nie zafascynowała mnie ani gramatyka opisowa, ani literatura staropolska, ciężko znosiłam konfrontację z przedmiotami obowiązkowymi, takimi jak logika czy podstawy języka starocerkiewnosłowiańskiego, od których wypada zacząć edukację polonistyczną na studiach. Szczęście mi jednak sprzyjało – pierwszą sesję w życiu, mimo spontanicznych i niedoskonałych przygotowań do egzaminów, zakończyłam sukcesem w postaci stypendium naukowego, mimo to myślałam ciągle nad zmianą kierunku. Nie zdecydowałam się na wówczas na nią, bo usłyszałam na korytarzu, że najwspanialsze zajęcia z historii literatury romantyzmu prowadzi dr Eligiusz Szymanis. Chociaż polskiego romantyzmu nie znosiłam, opowieści o wykładowcy, do którego wszyscy pragnęli się zapisać, a który jednocześnie wymagał ponoć podczas egzaminu znajomości odpowiedzi na kilkunastostronicowy zestaw pytań, zaintrygowały mnie do tego stopnia, że postanowiłam odłożyć decyzję do jesieni.

Na początku października razem z dwiema setkami kolegów z roku czekałam pełna emocji w sali wykładowej nr 4 na wyjaśnienie tajemnicy. Sama nie wiem, czego się spodziewałam – byłam jednak trochę rozczarowana, kiedy przez tłum studentów zaczął się przedzierać, torując sobie drogę plastikową walizką, niezmiernie szczupły pan, którego młodzieńcza twarz dziwnie kontrastowała z siwą brodą i gęstą białą czupryną. Pierwsze zdanie o romantyzmie, którego być może w ogóle w Polsce naprawdę nie było, od którego, jak się potem okazało, co roku zaczynał swój wykład, zapamiętałam do dziś. Półtorej godziny wykładu upłynęło mi jak we śnie – Eligiusz był obdarzony niezwykłą umiejętnością mówienia o literaturze rzeczy przewrotnych i pozornie sprzecznych, prowokowania studentów i zachęcania ich do dyskusji. Nawet jeśli zdarzało mu się pewne sprawy upraszczać, a czas zweryfikował niektóre z jego tez, nadal jestem zdania, że trudno o lepszy początek przygody z zawodowym zajmowaniem się literaturą niż zaintrygowanie słuchacza.

Cały drugi rok studiów żyłam z tygodnia na tydzień, oczekując na kolejne wykłady, chociaż byłam wówczas dopiero na początku drogi, która doprowadziła mnie do tego, czym się dziś zajmuję. Chcąc zaimponować uwielbianemu wykładowcy, wymyśliłam ambitny temat pracy rocznej, lekturę nieatrakcyjnych romantycznych tekstów odkładając na później. Z oddaniem pracy również zwlekałam do ostatniej chwili, spóźniając się na ostatni wykład z powodu awarii prądu i wody w wynajmowanym wówczas mieszkaniu (w efekcie praca była napisaną częściowo ręcznie, bo zostawiłam na rano ostatnie poprawki, a ja miałam we włosach resztki niespłukanego szamponu). Prokrasytnacja, z którą zmagam się do dziś, nie zadziałała na moją niekorzyść. Eligiusz pracę przyjął i poprosił mnie o przyjście następnego dnia, 17 maja 2001 roku. Rozmowa na temat mojego tekstu trwała ponad godzinę. Punktem wyjścia był temat, o którym pisałam, ale kolejne pytania dotyczyły literatury romantycznej i moich zainteresowań czytelniczych. Eligiusz rozmawiał ze mną jak z równorzędnym partnerem, jakby był naprawdę ciekaw tego, co ma mu do powiedzenia dwudziestolatka. Na koniec postawił mi dwie piątki, jedną z pracy, drugą – z egzaminu z romantyzmu. Na moje protesty, że przecież na to nie zasłużyłam i jeszcze prawie nic nie przeczytałam, oparł: „ale przecież wiem, że pani przeczyta”. I tym stwierdzeniem zapewnił sobie moje dozgonne oddanie. Miał rację – wakacje spędziłam, nadrabiając romantyczne lektury, było też dla mnie jasne, że na oba seminaria, licencjackie i magisterskie, zapiszę się właśnie do niego.

 

Kot_Lolek_przy_magisterce

 

W ciągu następnych lat poznawaliśmy się coraz lepiej i przyszedł czas, kiedy mogłam powiedzieć z dumą, że stał się nie tylko moim mistrzem, lecz także przyjacielem. To on namówił mnie na studia doktoranckie i przez lata był pierwszym człowiekiem, do którego dzwoniłam z każdym pytaniem dotyczącym prowadzonych zajęć i pisanych tekstów. Dzięki niemu poznałam moich przyszłych profesorów i przyjaciół, przeżyłam wiele mniej lub bardziej zabawnych przygód, z nim – w towarzystwie innych studentów, kolegów z Warszawskiego Koła Polonistów, którego był opiekunem naukowym – kłóciłam się zawzięcie o wyższość Słowackiego nad Mickiewiczem i Herberta nad Tuwimem. To dzięki niemu i przez niego wkrótce nie mogłam już sobie wyobrazić życia bez Wydziału Polonistyki. Ten model przyjaźni, w której, bez szwanku dla autorytetu wykładowcy, zaciera się bariera wieku i życiowych doświadczeń, stawiałam sobie potem za wzór dla wielu przyjaźni ze studentami, które zawierałam już podczas pracy na Uczelni. Mam wrażenie, że duch Elka patronował i patronuje dotąd wszystkim inicjatywom związanym z kołami naukowymi, z teatrem studenckim i z każdym przełamaniem dystansu między wykładowcą a studentem, które zbliża do siebie ludzi pasjonujących się wspólnymi tematami.

Eligiusz zginął w 2009 roku w wypadku samochodowym. Po jego odejściu długo jeszcze miałam odruch sięgania po telefon, kiedy chciałam porozmawiać o literaturze i życiu, które zresztą, zdaniem Elka, były tym samym.

O historii naszej znajomości i przyjaźni opowiadam, bo zdaję sobie sprawę, że studentów takich jak ja były dziesiątki, a może setki, i że Elek żyje do dziś w pamięci tych wszystkich, którzy zawdzięczają mu fascynację literaturą. Eligiusz często powtarzał, że ma ogromne szczęście, bo pracuje w zawodzie, który wykonywałby z radością także za darmo i w czasie wolnym. Myślę podobnie i życzę tego poczucia wszystkim studentom Uniwersytetu.

Ta strona wykorzystuje ciasteczka ("cookies") w celu zapewnienia maksymalnej wygody w korzystaniu z naszego serwisu. Czy wyrażasz na to zgodę?